Wołowiec tym razem zdobyty!

by - 06 czerwca



Dawno były Tatry, oj dawno. Ostatnio jeszcze w jesieni! Pojawił się wreszcie wolny weekend (jedyny w czerwcu nawiasem mówiąc), więc bez względu na wszystko, spakowaliśmy się i pojechaliśmy do Zakopanego, a dokładniej mówiąc do Witowa, gdzie zatrzymaliśmy się w Leśniczówce, kilkaset metrów przed wejściem do Doliny Chochołowskiej.

Sama Leśniczówka jest wspaniale położona i bardzo klimatyczna. Jedzenie jest przepyszne, a obsługa bardzo miła. Nie można zignorować również faktu, że jest położona bardzo malowniczo, u stóp Śpiącego Rycerza.


W planach mieliśmy Wołowiec (2063 m npm). Naszą wycieczkę rozpoczęliśmy więc od rozgrzewkowego marszu wzdłuż Doliny Chochołowskiej, by zjeść śniadanie (drugie) w schronisku. Pogoda zapowiadała się bajecznie! Niebo czyściutkie, o przepięknym prawdziwie niebieskim kolorze. Dobrze, że posmarowaliśmy się kremem z filtrem UV.








Od schroniska skierowaliśmy się w stronę Wołowca szlakiem zielonym (2h 55 min), który składa się z trzech dość stromych odcinków. Pierwszy wiedzie przez las, drugi przez kosodrzewinę, a trzeci to już otwarta przestrzeń, gdzie górę wchodzimy schodkami. Po doświadczeniach sprzed kilku lat, pamiętaliśmy, by zabrać ze sobą zapas wody, gdyż w taki upał należy pamiętać o nawodnieniu, by mieć siłę iść. Zawsze warto iść wolniej, z zapasem wody na plecach, niż biec szybko bez niej. Nie mamy wtedy szans, dopóki ktoś nas nie poratuje.



Schodkami wchodzimy na Przełęcz Zawracie, gdzie tablica informuje nas, że szlak na Wołowiec zajmie nam stąd już tylko 30 minut. Nam zajął 15, ale to dlatego, że pojawiły się szare chmury na horyzoncie. I jeden pan, który zszedł z Wołowca i powiedział, że na górze już widać burzę. Było to nasze drugie podejście na Wołowiec, nie mogliśmy się więc poddać, musieliśmy wejść na szczyt. Więc wbiegliśmy, uff woda się przydała!



 


Widok z Wołowca jest piękny – widać zarówno panoramę Tatr Wysokich, jak i część Tatr Słowackich. Porobiliśmy zdjęcia i zdecydowaliśmy się na zejście, mimo, że na szczycie chcieliśmy zostać jeszcze dłużej, ze względu na widoki, wspaniałą temperaturę, ale i fakt, że na szczycie było mało ludzi, co jest dość niespotykane. Jednak coraz bardziej zaczęły nas niepokoić szare ciężkie chmury, które kłębiły się nad naszymi głowami.
Zeszliśmy z powrotem do Przełęczy Zawracie, gdzie mieliśmy do wyboru dwa szlaki – zielony, prosto do schroniska, którym wchodziliśmy, albo niebieski – przez Rakoń i Grześ. Byłoby nudno, gdybyśmy zeszli tym samym, prawda? Poszliśmy więc innym – i to był błąd. Wtedy jeszcze o tym nie wiedzieliśmy. Gonieni chmurami, wbiegliśmy na Rakoń (10 min od Przełęczy Zawracie), gdzie usłyszeliśmy pierwszy grzmot. Nie było więc czasu nawet na zdjęcia, zbiegliśmy z stronę Grzesia. Niestety za chwilę zaczął kropić deszcz. Był jak wybawienie dla naszych spoconych ciał, dodał nam energii, był bardzo odświeżający. Biegliśmy więc dalej, dopóki ten wspaniały deszczyk nie zamienił się w silną ulewę, której towarzyszyły coraz to narastające grzmoty. Z piorunami. Na szczęście były daleko. Dobiegliśmy do Przełęczy Łuczniańskiej, już pod samym Grzesiem, gdzie postanowiliśmy przykucnąć w gęstej kosodrzewinie, by nie atakować szczytu podczas burzy. To była chyba najlepsza decyzja tego dnia, gdyż ni stąd ni zowąd, burza pojawiła się tuż przy nas. Oprócz ulewnego deszczu, spadł również grad, a my nie byliśmy w stanie doliczyć się nawet sekundy pomiędzy uderzeniem pioruna a grzmotem. Zamknęłam więc oczy, skuliłam głowę i czekałam, kucając ze złączonymi kolanami i stopami całą wieczność, aby ta burza się wreszcie skończyła. Moje łzy mieszały się z deszczem, a ja nie słyszałam nic oprócz grzmotów. 



To wydarzenie uświadomiło mi po raz kolejny, jak jestem mała wobec Natury. Człowiek nie ma na nią żadnego wpływu. Natura jest potężna, nieprzewidywalna. Piękna, ale i przerażająca zarazem. Byłam sparaliżowana od strachu, chyba nigdy aż tak się nie bałam. Po kilkunastu minutach, które dla mnie trwały kilka godzin, grad przestał nas bić, a burza przeniosła się dalej. Wbiegliśmy na Grzesia, a z niego czym prędzej udaliśmy się do schroniska. Byliśmy przemoczeni do suchej nitki, ale dzięki podejściu trochę się rozgrzaliśmy. Wbiegliśmy do schroniska z ogromną nadzieją na zjedzenie czegoś ciepłego lub wypicie choć kubka herbaty, niestety po ujrzeniu kolejki, zrezygnowaliśmy. Czym prędzej chcieliśmy wrócić do domu, który wydawał mi się jedynym bezpiecznym miejscem na świecie. Chwilowo przestało padać, ostatkiem sił więc pokonaliśmy odległość całej Doliny Chochołowskiej, która w świetle ciemnych chmur, wyglądała zupełnie inaczej niż rano. Wsiedliśmy w autobus i udaliśmy się do domu. A burza goniła nas aż do Krakowa, gdzie dała swój koncert wieczorem. Ach, co to była za burza!



Z pozdrowieniami,
Ola

Zobacz również

0 komentarzy

Dziękuję za Twoją opinię!